Każdy z nas ma imię
Na zajęcia w Weronie przyszły tego dnia nieznane mi dotąd kobiety. Postanowiłyśmy, że zaczniemy od rozmowy, zabawy w narrację. Luisa dzierży w dłoniach błękitno-białą, batikową chustkę. Od tej pory każda z nas trzymając ją w dłoniach, będzie mówiła coś o sobie. Chustka przyleciała z Nigerii i od tego czasu słyszała wiele opowieści trzymana w wielu dłoniach kobiet różnych narodowości.
Zaczynamy od lewej strony. Luisa, Włoszka, pierwsza opowiada historię swojego imienia. Miała mieć trzy imiona, ale ojciec, który poszedł do urzędu ją zarejestrować, zapomniał kolejnych dwóch i tak zostało jedynie: Luisa. Kolejna jestem ja:
– W zasadzie – mówię – nie pamiętam, dlaczego moi rodzice wybrali dla mnie imię, które noszę… Pamiętam fakt popularności imienia Aleksandra w roku ’88 – wiele matek wybierało to imię dla swoich córek. Greckie imię.
– Co oznacza? – pyta mnie Houda, dziewczyna z Maroko.
Mówię, że z tego, co wiem, pochodzi od greckiego aleksandros: obrońca ludzi.
Kolejna jest Sabiya. Mówi, że jej matka wybrała to imię, ponieważ usłyszała w radiu piosenkarkę o tym samym imieniu i stwierdziła, że całkiem nieźle śpiewa:
– Moja córka będzie miała na imię jak ona!
Fetiha, matka Sabiyi, mówi, że jej rodzice także wybrali dla niej imię, gdyż było popularne. Ma ono w języku arabskim oznaczać coś „otwartego”.
– Ja po prostu jestem otwarta! - mówi kobieta w podeszłym już wieku z granatową chustą na głowie.
Wszystkie kobiety, które spotykam i z którymi rozmawiam, mają za sobą przeróżne historie, czasami bardzo ciężkie i skomplikowane życie.
Na innych zajęciach niespodziewanie dołącza do naszej grupy starsza Włoszka (miejsce jest zawsze otwarte dla społeczności lokalnej) i w ciągu kilku minut daje upust swoim uprzedzeniom, skupiając się na trzech dziewczynach w chustach na głowie. Rozmowy trwały dość długo i zbiły z tropu niektóre z kobiet. Szczególnie, że nie wszystkie mówią bardzo dobrze po włosku. Dialog, szczery i dlatego często nieprzyjemny dialog… Do porozumienia droga jest bardzo długa, na początku trzeba z siebie wylać żale, pretensje, obawy, uprzedzenia, lęki, ból. Ten początek dialogu jest często przykry, ale dobrze, że mówimy, lepiej spotkać się i szczerze rozmawiać, niż zamknąć się w sobie i wśród swoich. Jedni muszą usłyszeć drugich. Inaczej pozamykamy się w gettach. Dziewczyny to bardzo dobrze rozumieją.
Jakiś czas temu w jednej z północnych prowincji było głośno o pewnej wsi, w której nakręcono popularny w Internecie materiał filmowy. Tak się zdarzyło, że czasami przejeżdżam nieopodal tej wsi samochodem, gdyż mój znajomy tam mieszka.
Miejscowość o nazwie Vighizzolo d’Este w prowincji Padwa liczy sobie około 900 mieszkańców. Jedna z nowo utworzonych tam kooperatyw postanowiła relokować kilkudziesięciu mężczyzn pochodzenia głównie afrykańskiego, ubiegających się o azyl we Włoszech i umieścić ich w jednym z nieużywanych do tej pory budynków.
Wiadomość pojawiła się w mediach z prostych powodów: relokacja mężczyzn odbyła się gwałtownie, niemal z dnia na dzień, a grupa osób o odmiennym kolorze skóry trafiła do małej miejscowości, w której w rzeczywistości nie ma właściwie nic poza domami mieszkalnymi i kościołem. Prefektury nieustannie i „na wczoraj” szukają instytucji, które po zakończeniu systemu np. SPRAR (opiekującego się migrantami i poszukującymi azylu przez pierwsze kilka miesięcy) będą mogły przejąć i relokować w inne miejsce azylantów. Jednak ze względu na olbrzymią ilość migrantów szukających lokum oraz nastawienie wielu pomocowych instytucji na zysk takie działania odbywają się bez planu i chaotycznie.
Kilka ekip telewizyjnych zawitało do tej mieściny i pytało niewielką garstkę miejscowych, których spotkali na ulicy, co myślą o idei sprowadzenia czarnoskórych mężczyzn. Ktoś otwarcie mówi, że po prostu ich tu nie chce, inni nie wypowiadają się aż tak stanowczo, lecz również nie tryskają entuzjazmem. Ludzie pytają raczej: „Co oni tutaj będą robić?” i dodają: „Tutaj nie ma pracy, nie ma niczego do roboty”. To są pytania, które trzeba postawić. Pytania te powinny zadać sobie jeszcze przed jakimkolwiek ruchem organizacje, które zajmują się tymi mężczyznami. To nie jest odosobniony przypadek, takie sytuacje tutaj się zdarzają. Skutkiem są potem protesty mieszkańców, którzy przybyszów u siebie nie chcą, i protesty migrantów, którzy nie chcą być postawieni w takiej sytuacji.
Tymczasem środowisko małej mieściny, choć potencjalnie hermetyczne, pomaga w integracji przy odpowiednim wsparciu lokalnej społeczności, młodzieży, a przede wszystkim Kościołów, które wykonują we Włoszech ważną pracę w związku z kryzysem migracyjnym. W wielu parafiach ksiądz zachęca z ambony do włączenia się aktywnie w proces integracyjny nowo przybyłych azylantów.
Z drugiej jednak strony w procesie integracji kluczowa jest praca zarobkowa, której niestety nie ma i trudno ją znaleźć we wioskach i okolicach nawet rdzennym mieszkańcom. W miastach jest pod tym względem inna sytuacja, bo pracy jest więcej, jednak anonimowość mieszkańców większych ośrodków miejskich utrudnia nawiązanie konkretnych relacji. Przybysze, mimo że w miastach spotkają wielu ludzi o podobnej do nich twarzy, mogą czuć się paradoksalnie bardziej odrzuceni, niż w małej społeczności, co po jakimś czasie pchnie ich do dalszej migracji.
Często słyszę o tym, że rdzenni mieszkańcy miejscowości nie chcą pojawiać się w tych samych miejscach, co nowo przybyli, spotykać się z nimi i rozmawiać. Migranci też mają problem z przełamaniem pierwszych lodów, niektórzy są temu bardzo niechętni. To naturalne rozwarstwienie i strach przed nieznanym, dlatego tak ważne są nawet małe miejsca spotkań, gdzie człowiek zwyczajnie rozmawia z drugim człowiekiem, obalając przy tym wiele mitów, które rodzą się ze strachu, niewiedzy lub uprzedzeń.
– Co pani sądzi o tym, że w pani wsi będzie mieszkać kilkudziesięciu czarnoskórych mężczyzn? – pyta dziennikarz w materiale o Vighizzolo d’Este, a odpowiada kobieta w wieku średnim z dzieckiem:
– Dla mnie najważniejsze jest to, żeby to były dobre osoby. Jeśli nie będą sprawiały problemu, dlaczego miałyby nie zostać? Jeśli będą to dobrzy, normalni ludzie, nie będzie żadnego problemu.
I to mnie naprawdę urzekło. Taka postawa bardzo mnie przekonuje. To takie proste: Mahmoud, Alessandra, Raphael, Mirko czy ja, Aleksandra, mają prawo być oceniani za to, jakimi są ludźmi. I tak przecież pod koniec dnia, każdy z nas ma po prostu własne imię. Oczywiście, że pochodzi ono od rodziców, przywołuje czasem na myśl odległy świat, brzmi egzotycznie tu, gdzie teraz jestem, i nikt inny go nie nosi. (A skrót od mojego imienia piszą zawsze „Hola”, zamiast „Ola”: dokładnie jak hiszpańskie: „Cześć”), ale to z tym imieniem będzie wiązane zło lub dobro, które uczynię.
Komentarze (0)
Komentarze na Faccebook'u (0)